Wyróżniona praca konkursowa autorstwa Don Rincewind (ID 6).
Lihard podciągnął spodnie na swoje elfie dupsko, zaciągnął się resztką skręta z Nutari i wyrzucił kiep przez okno.
– Oh jeju… – mruczała Sasha przeciągając się jak kotka w burdelowej pościeli – Oh jeju jeju… Żeby każdy klient potrafił się tak obchodzić z kobietą jak ty, dni upływałyby mi zdecydowanie milej.
Uprzejmy komplement od dziwki rozbawił Liharda, który uśmiechnął się pod nosem i sięgnął po buty.
– Już wychodzisz? Zapłaciłeś przecież za godzinę. Mamy jeszcze czas, by się zabawić.
– Nie mam czasu. Oczekuję dziś sporej dostawy, nie chce ryzykować, że któryś z tych pryszczatych gnomów postanowi dorobić się moim kosztem.
– Zawsze w biegu. Poświęciłbyś mi czasem więcej uwagi, niż tylko na szybki numerek.
– Jestem pewien, że inni klienci poświęcają ci dość atencji. Jeszcze byś się zakochała, a to przecież wbrew kodeksowi ladacznic.
– Świnia – mruknęła Sasha i obróciła się na brzuch bawiąc bogato zdobionym srebrnym naszyjnikiem z ogromnym błękitnym kryształem w środku. Lihard jeszcze przez moment zawiesił oko na jej kształtach, białej skórze i długich, bujnych włosach, po czym wyszedł nie oglądając się więcej za siebie.
***
Jak w każdy sobotni poranek, rynek Altary tętnił życiem. Poza stałymi stoiskami i kramami tego dnia zjeżdżało się do miasta mnóstwo handlarzy, kupców i farmerów rozkładając swoje towary na każdym możliwym kawałku placu.
Lihard nie lubił miasta. Altara była dla niego zbyt duża, zbyt żywa i zbyt ruchliwa. Zdecydowanie lepiej czuł się w swoim ojczystym Ardulith. Ale jak to się mówi, biznes kręci się najlepiej tam, gdzie jest tak gęsto, że nie wciśnie się już nawet hobbit.
Przechodząc obok wyrobów jubilerskich Elenainy, zawiesił oko na biuście elfki wnikliwie przyglądającej się pierścieniom. Poczuł, że być może za szybko opuścił burdel, ale szybko odgonił od siebie te myśli i skupił się na tym, co czekało go na drugim końcu rynku.
Długo budował relacje z nieufnymi elfami leśnymi z Ardulith, które niechętnie nawiązywały kontakt i robiły interesy z miastowymi, a jeszcze niechętnie wchodziły w kontakty z elfami, którzy do miasta uciekli z ich leśnego raju. Ale Lihard w końcu dopiął swego. Jako jeden z najszybciej bogacących się młodych handlarzy stolicy miał dostęp do najróżniejszych towarów. Także takich, które przekonały leśne elfy do sprzedaży najwyższej jakości drewna po wyjątkowej cenie. Uśmiechając się pod nosem już liczył w myślach złoto, które zyska dzięki nowym kontaktom. A co tam, pomyślał, może nawet kupię Sashy suknię w kolorze tego kryształu, skoro tak jej się naszyjnik spodobał. Wyciągnął z kieszeni kolejnego skręta i wbiegając po schodach do swego sklepu włożył go w usta, drugą ręką sięgając po zapałki. Jednak zanim je chwycił zamarł w bezruchu, a jego twarz zastygła w wyrazie zdumienia. Z uchylonych ust wypadł skręt i bezszelestnie opadł na podłogę.
Na samym środku izby, na krześle, siedział półork z paskudnie obitą mordą, a wokół niego skakały dwa niskie, pryszczate gnomy starając się opatrzeć jego rany.
– Co do cholery? – zaklął Lihard wciąż wytrzeszczając oczy.
– Napadli nas. Za dużo ich było. Wzięli towar i uciekli – wybełkotał półork trzymając wilgotny ręcznik przy opuchniętym oku.
– Jak to napadli? Kto? Gdzie do cholery mój towar? – krzyknął Lihard, ale nie spodziewał się odpowiedzi od półorka półgłówka. Wiedział, że tylko jedna banda mogła dokonać napadu na tak dużą karawanę.
***
Crag palił cygaro przeglądając stertę dokumentów, kiedy do pomieszczenia wparował Lihard.
– Co do cholery? Myślałem, że dość ci płacę? – wrzasnął elf. Powoli do izby wtoczyła się ochrona Craga ze zmieszaniem wypisanym na kaprawych licach, zastanawiając się, czy przypadkiem nie popełnili błędu wpuszczając handlarza przed oblicze ich lidera. Ten jednak zdawał się nie zauważyć jego obecności. Nie oderwał nawet wzroku od papieru przez długich kilka sekund, co tylko spotęgowało irytację elfa. Dokończył czytanie, po czym wypuścił obłok dymu i spojrzał na Liharda.
– Nie wiem o czym mówisz. Ale lepiej szybko znajdź wyjaśnienie, bo nie będę tolerował bezczelności pod moim dachem – odpowiedział powolnym, spokojnym tonem. Lihard jednak nie zamierzał odpowiadać, uderzył pięścią w twarz Craga, całkowicie zaskakując go tym posunięciem. Nie wydał się on jednak tym przesadnie wzruszony, nie wypuścił nawet cygara z ust. Natomiast jego banda nie czekała ani chwili. Dwie pary żelaznych ramion chwyciły Liharda za barki i szarpnęły do tyłu. Zanim Crag wypuścił z płuc kolejną chmurę dymu, zdążyło spaść na kupca wiele ciosów, a następnie został przyparty do ściany. Jeden z drabów przyłożył mu sztylet do gardła.
– Nie spieszmy się Mati – mruknął Crag – Nasz przyjaciel na pewno ma coś do powiedzenia. Jestem ciekaw skąd ta desperacja.
– Ty draniu! Czy nie dość ci płacę? Czekałem na tę dostawę od miesięcy! Od miesięcy nawiązywałem kontakty z leśnymi elfami. Myślisz, że dalej będą chcieli ze mną współpracować, kiedy ich bezcenne drewno zostało skradzione? Twoja bezmyślna zdrada mnie zrujnuje, a co za tym idzie nie dostaniesz już ode mnie ani sztuki złota!
– Ktoś się zajął twoją dostawą – Crag roześmiał się szczerze – Nie, nie. Możesz mi wierzyć, że nie byłem to ja. Ja poważnie traktuję swoje interesy. I robię interesy tylko z poważnymi ludźmi. Coś mi się wydaje, że ty poważnym być przestałeś. Ale na twoje szczęście, zapłaciłeś mi dotychczas dość, bym darował ci życie. Póki co.
Lihard zbladł.
– Jeśli nie ty, to kto?
– To jest już twój problem – odpowiedział Crag, po czym wrócił do przeglądania papierów. Mati wraz z drugim oprychem nie czekali, czy Lihard ma coś jeszcze do powiedzenia. Wymierzyli mu kilka ciosów, po czym wynieśli na ulicę, by tam dokończyć robotę.
– Dobre pytanie. Kto odważył się na taki ruch. Na naszym terenie. Dowiedz się ile możesz – mruknął Crag do skrywającej się w cieniu postaci.
Murtagh skinął głową.
***
W końcu, z największym trudem, Lihard podniósł się z ziemi wspierając o ścianę. Splunął krwią, by z niesmakiem zobaczyć, że poza nią wypluł także ząb. Zaklął szpetnie, po krasnoludzku i ruszył w stronę bramy miasta. Być może na gościńcu znajdzie odpowiedź.
***
Pędził na koniu na tyle, na ile pozwalało mu obolałe ciało. Słońce wisiało już wysoko na niebie, gdy dotarł do miejsca napadu. Z przerażeniem spojrzał na połamane wozy. Ciała leżały ułożone w równym rzędzie obok drogi, co znaczyło, że strażnicy królewscy byli już na miejscu. Nie dostrzegał ich jednak w okolicy. Wyprostował się w siodle i rozejrzał dookoła. Na zachód od gościńca widać było dym. Niewiele myśląc natychmiast pognał konia w tym kierunku, by zaledwie po paru minutach stanąć przed ogromnym, błękitnym płomieniem, bez wątpienia wywołanym magią, któremu przyglądali się strażnicy. Płomień pochłaniał skrzynie z godłem Liharda, w środku których znajdowało się bezcenne drewno z Avantiel. Nie było już czego ratować.
– No proszę, kto to się zjawił – odezwał się masywny krasnolud – Może nam łaskawie wyjaśnisz z kim to masz zatargi? Sześć ciał tam leży. A tu? Wiesz jakie będziemy mieć problemy z druidami? Zagrożenie dla dzikich zwierząt, rozumiesz. Wyśpiewasz nam wszystko po dobroci, czy od razu cię aresztować?
– Aresztować? To ja tu jestem ofiarą! I to chyba wy jesteście mi winni wyjaśnienia. To wy jesteście strażą, do cholery!
– Strażą może i tak – odparł krasnolud – Ale królewską, a nie takich przemądrzałych młodzików. Przychodzą tacy, wzbogacą się nie wiadomo na czym, a potem robią bałagan. A my to musim sprzątać. Oj, panie elfie, będziesz miał pan kłopoty. Lepiej prosto do zamku gnaj i wyjaśnij sprawy z kim trzeba. I tak mieliśmy rozkaz przyprowadzić cię do księcia w dniu dzisiejszym. A teraz jeszcze to.
– Do księcia? A to dlaczego?
– Podatki panie elfie.
Lihard pobladł jeszcze bardziej.
***
W fatalnym humorze i ledwo trzymając się w siodle, Lihard wrócił na gościniec. Ten dzień chyba nie mógł być gorszy, ale wolał nie prowokować losu i udać się do zamku niezwłocznie. Liczył też, że być może uzyska na królewskim dworze pomoc w tej niecodziennej sytuacji.
Z zamyślenia wyrwał go radosny głos wędrowca, który nagle zrównał się z nim na szlaku.
Z miną markotną
Elf samotnie przemierza
Drogę powrotną
Zaskoczony Lihard spojrzał na wędrowca, który poprawił modny kapelusz przystrojony pawim piórem.
Czekam na twą spowiedź
Vorbbi aka Vorrim
Każdą zna odpowiedź
– Słyszałem o tobie. Mówią, żeś jest mędrcem, co mówi zagadkami. Ale nie sądzę, byś był w stanie mi pomóc.
Odpowiedź nie nadejdzie
A tam dokąd zmierzasz
Los z nici pętlę przędzie
I nim noc zapadnie
Ja z Barnabą wypiję
A pętla ta ciasno
Oplecie twą szyję
– O czym ty bredzisz i o co ci chodzi? – warknął Lihard znużony towarzystwem – Ktoś mnie okradł, jeśli chcesz koniecznie wiedzieć. Z bardzo cennych towarów. Wygląda na to, że jestem zrujnowany. Jedyna szansa, że książę pomoże znaleźć mi sprawców i zapłacą oni za moją stratę.
Każdy to powie
A elfi kupiec naiwny
I myśli, że go złowi
– To ma być twoja odpowiedź? Miałeś niby powiedzieć coś mądrego?
Gdzie ludzie latają w maszynach
A maszyny te startują
Ze stalowych olbrzymów
Dryfujących na wodach
Tak bezkresnych i wielkich
Jak chciwość twoja
Co serce twe strzępi
I jeśli nie zawrócisz teraz
Póki jeszcze możesz
Jak niejeden olbrzym stalowy
W otchłani zatoniesz
– Wędrowny błazen i filozof, niejedną zna zagadkę, Vorrbi aka Vorrim, rucham twoją matkę.
Towarzysz podróży zaśmiał się w głos, poprawił opadające pawie pióro i powiedział:
Jest już zapisany
Tam gdzie znalazłeś bogactwo
Zostaniesz pogrzebany
Po czym pogalopował na swym białym rumaku w stronę stolicy, której brama była już w zasięgu wzroku.
***
Strażnicy zaprowadzili go przed oblicze księcia. Izby w zamku były chłodne. Chłód aż bił od kamiennych ścian. Lihard nie musiał długo czekać, aż Don Rincewind zjawił się w sali audiencyjnej.
– Zostałem okradziony w biały dzień! Musicie się dowiedzieć kto za tym stoi, inaczej jestem zrujnowany, inaczej…
– Gdzie on jest? – przerwał mu chłodnym głosem Don Rincewind.
– Co? Kto? O czym ty mówisz?
– Nie zgrywaj idioty. Wiem czym handlujesz, skąd twój nagły przypływ gotówki. Ciekawe tylko, że podatek odpowiednio wyższy jednocześnie nie wpłyną. Ale nie to mnie teraz interesuje, o tym porozmawiamy sobie później. Gadaj, gdzie on jest.
– Ale kto? Nie mam pojęcia o czym ty mówisz!
Książę uśmiechnął się ponuro i sięgnął do kieszeni szaty, po czym wyciągnął z niej srebrny naszyjnik z ogromnym, niebieskim kryształem. Do sali bezszelestnie weszła Sasha, bawiąc się jednym ze swoich loków.
– Ty… ty… – jęknął Lihard.
– Dziwko? – Sasha uśmiechnęła się szeroko, pokazując swoje nieskazitelne, białe zęby.
– Dobrze wiem co to jest i do kogo to należało. Gadaj, skąd to masz i gdzie on jest.
– Naprawdę nie mam pojęcia o kim mówisz! Dostałem to w bardzo okazyjnej cenie od kupca, który…
Don Rincewind uniósł dłoń, a w kominku nagle drewno zapłonęło żywym płomieniem. Błękitnym, magicznym płomieniem.
Resztki krwi odpłynęły z twarzy Liharda, stał się bledszy niż śmierć.
– Chcę wiedzieć gdzie on jest. Domyślasz się już chyba, że to nie są żarty.
– Ja… – ponownie zastękał Lihard, jednak nim zdążył wydukać coś więcej, przez okna wpadła wyjątkowo owłosiona grupa, której przewodził nadmiernie umięśniony mag. Ten z kolei nie miał nawet jednego włoska na swojej głowie.
– Będziem się bić – powiedział ten łysy.
– Nie mam teraz na to czasu, czy ty naprawdę nie masz chociaż odrobiny oleju w głowie, Vader? Myślisz, że za każdym razem… – Don Rincewind nie dokończył.
– BĘDZIEM SIĘ BIĆ – krzyknął łysy rzucając się na księcia razem ze swoją grupą. Z korytarza dobiegły dźwięki kroków strażników. W ciągu zaledwie sekund cała sala wypełniła się ludźmi, którzy skoczyli sobie do gardeł. Don Rincewind wzniósł ręce i wypowiedział zaklęcie, ale Lihard nie dowiedział się kto wyszedł zwycięsko z tego starcia. W tym momencie stał już na framudze wybitego okna i skoczył na oślep, przed siebie.
***
– Ależ śmierdzisz – stwierdził przygarbiony człowiek w futrzanej czapce z bobrzym ogonem. Niewielka drewniana szopa, w której się znajdował, wyglądała jakby postawił ją jakiś skazaniec z górniczej doliny. Niewielka tabliczka znajdująca się nad wejściem głosiła „ŁASICE”, co w pewien sposób tłumaczyło wątpliwą czystość izby.
– Wpadłem do fosy – wytłumaczył się Lihard – Słuchaj, przejdę od razu do rzeczy. Skąd bierzesz te artefakty? Wpakowałeś mnie w niezłe kłopoty. To nie zwykłe błyskotki i ty o tym wiesz. Do kogo one należą? Ukradłeś je?
– Przecież nie mogę zdradzić ci mojego źródła – człowiek wyszczerzył się w szczerbatym uśmiechu. Ale handlarz miał już dość słownych sprzeczek tego dnia. Chwycił sztylet schowany za pasem i przytknął go do skroni człowieka, strącając bobrzą czapkę.
– Nie mam czasu na te gierki. Przez ciebie jestem zrujnowany.
– Przeze mnie jesteś bogaty – parsknął człowiek, ale gdy poczuł, że sztylet zaczął rozcinać jego skórę szybko dodał – W kieszeni mojego płaszcza znajdziesz mapę. Ale nie idź dalej, niż zaznaczona droga. Moje krety nie zdążyły jeszcze zbadać wszystkich korytarzy.
Lihard wyszarpnął mapę i wybiegł na ulicę. Słońce zaczynało zachodzić.
***
Nie wiedział jak długo wędrował korytarzami labiryntu, ale jedna z pochodni zdążyła już doszczętnie spłonąć. Przez cały czas trzymał się kreciej mapy, mijając po drodze przedziwne i przerażające rzeczy. Na niektórych ścianach znajdowały się inskrypcje, których nie potrafił odczytać. Czasem dobiegały go odgłosy z całą pewnością należące do różnorakich potworów, jednak trzymając się wyznaczonej ścieżki nie natrafił na żadne. Udało mu się ominąć liczne pułapki dzięki instrukcjom zapisanym w niemal każdym wolnym miejscu mapy. Aż w końcu, kiedy już niemal opadał z sił dotarł do zaznaczonego na mapie punktu. W tym miejscu wyznaczona droga się urywała.
Jego oczom ukazała się sala, która przerastała jego najśmielsze oczekiwania. Niemal po brzegi była wypełniona skrzyniami, z których wysypywały się drogocenne skarby. Na ścianach zawieszone były miecze wykonane z meterytowej stali.
Lihard zaczął się trząść z podniecenia. Zaczął pakować na oślep wszystko, co tylko mieściło się do jego kieszeni.
I wtedy spojrzał na przeciwległy koniec sali. Znajdował się tam kolejny korytarz, w całości wyłożony mithrillem i błękitnymi kryształami. Ten obszar nie znajdował się już na mapie. Ale Lihard zauroczony błyskiem nawet nie pomyślał o ostrzeżeniu człowieka w bobrzej czapce. Prawdopodobnie nawet gdyby pomyślał, to i tak by go to nie powstrzymało. Powoli przeszedł przez korytarz, podziwiając bogactwa znajdujące się na ścianach. Aż w końcu dotarł do kolejnej sali.
Sali wykonanej w całości z meteorytu. Sali wypełnionej złotem.
Oniemiały wbiegł do środka. Przez dłuższą chwilę rozglądał się na wszystkie strony, a serce niemal wyskoczyło mu z piersi z podniecenia. Wtedy spojrzał na środek sali. Na szczycie góry złota leżała czerwona poduszka, a na tej poduszce spał rudy kot. Lihard znieruchomiał.
Kot sennie uniósł głowę i od niechcenia spojrzał na handlarza.
– A co ty tu robisz mały? – Lihard uśmiechnął się i wyciągnął do niego rękę.
Kot powoli podniósł się, przeciągnął grzbiet i zeskoczył z gracją z góry złota. Powolnym krokiem podszedł do Liharda i otarł się o jego nogi, po czym skierował w stronę korytarza. Handlarz odprowadził go z uśmiechem na twarzy. Ten dzień jednak kończył się szczęśliwie.
Rudy kot stanął w korytarzu i obejrzał się. Jego chłodne spojrzenie momentalnie zmroziło krew w żyłach Liharda.
I wtedy wrota wiodące na korytarz zamknęły się z trzaskiem.
***
W karczmie Barnaba zasiadł na ławie po skończonej zmianie. Uniósł kufel z piwem i stuknął się nim z kuflem mężczyzny w modnym kapeluszu z pawim piórem. W milczeniu wypili.
Świetne opowiadanie!
Do końca trzyma w napięciu, jak pragnę konia z kokardą!
Super historia i dobry humor! Odzwierciedla klimat tego Vallheru doskonale!