Dołącz do 1241 zarejestrowanych graczy! ZAREJESTRUJ SIĘ

Dar Sallaat - Profil gracza w Vallheru

Zobacz gracza o ID:
Dar Sallaat (791)
Dar Sallaat - Vallheru
  • Mieszkaniec

Lokacja: Ardulith
Ostatnio widziana: Miasto (około 7 minut temu)

Fabularny

Wiek: 213
Poziom: 11
Immunitet: Posiada
Rasa: Człowiek
Klasa: Rzemieślnik
Płeć: Kobieta
Status: Żywa
Maksymalne PŻ: 80
Vallary: 0
Osiągnięcia: 25

Klan: Via Nocturna & Fairy Tail
Ranga w klanie:

Wyniki: 0/0
Ostatnio zabity/a: –
Ostatnio zabita przez: –
Wyświetlenia: 1455

Dar Sallaat – człowiek

Drobna, niewysoka z włosami koloru białego złota, patrząca na świat zielonymi oczami istota. Trudni się zielarstwem i wyrabianiem różnego rodzaju maści, kremów i innych specyfików leczniczych. Potrafi walczyć mieczem i doskonale strzela z łuku, ale stosuje zasadę “najpierw rozmawiaj, potem walcz”. Altruistka w każdym calu.

Miecz
prosty, jednoręczny ,głownia gładka i bez żadnych wzorów, jelec prosty krzyżowy, trzon okręcony skórą, głownia okrągła bez ozdób

Łuk
Krótki łuk płaski z leszczyny. Waga niecałe 300g, długość ok 130 cm

Nóż o zakrzywionym lekko czubku w kościanej oprawie (schowany w cholewce buta)

Płócienna torba:
-mały moździerz
-hubka i krzesiwo
-kilka rzemyków
-krótki, mały sztylet z inkrustowaną rękojeścią, zawinięty w czerwony aksamit
- kilka puzderek z maściami, najczęściej leczniczymi.
- kilka gałganków zmoczonych w oliwie i przytwierdzonych do małych patyczków
- igła z ciernia ( cztery rozmiary)
- dratwa

~~***~~


Gasnące Słońca


[...] An’sicr siedziała na jednej z belek pod sufitem hangaru i przysłuchiwała się uważnie rozmowie prowadzonej w dole.
- Jak to zniknęła, Vander! - warknął obun do rozmówcy - jak mogła wam uciec, przecież kazałem jej pilnować dzień i noc - siarczysty policzek wymierzony z dużą siłą poniósł się echem po pomieszczeniu.
- Znajdź ją! Natychmiast! - Gablante przeczesał nerwowo długie włosy palcami - Skyeh wsadź do celi i niech pilnują jej najlepsi! Odpowiadasz za to głową! Rozumiesz! - mężczyzna odetchnął głęboko próbując się uspokoić.
- Muszę teraz wyjechać i sprawdzić pewien trop, a kiedy wrócę mają obie być na miejscu! Zamknięte i skrępowane! Wykonać! - ostatnie polecenie wypowiedział już szeptem mrużąc oczy.
- Tak, jest! - Vander skinął głową i natychmiast się oddalił.
- Aaaaaa!! - wściekłość w głosie odbiła się od ścian i wypadła przez otwarte wrota niczym niepohamowana furia, pragnąca zniszczyć wszystko na swej drodze. Nieliczni ludzie znajdujący się na dworze pospiesznie zaczęli szukać sobie zajęcia, byle jak najdalej od oczu Kapłana. An’sicr siedzącej nieruchomo pod stropem, strach i złe przeczucie ścisnęło żołądek.
- Mamo - przemknęło przez jej głowę. W dole, głowa Sabatu właśnie wsiadła na swój statek i z rykiem silników opuściła hangar. Dziewczyna cicho zsunęła się po jednym z filarów na dół i udała się do komnat Gablante. Kiedy była już na miejscu, sprawnie, jak zwykle zresztą, weszła do środka i otworzyła sekretne drzwi, prowadzące do małego pomieszczenia, w którym Kapłan przechowywał najskrytsze i najcenniejsze dla siebie sekrety i przedmioty. Do swojego plecaczka, z którym nigdy się prawie nie rozstawała spakowała papiery dotyczące kombinezonu zmiennokształtnego, analizy geologicznej Daree. Znalazła też pokwitowanie kupna jej matki i kombinezon maskujący w raz z zapasową baterią jądrową. Po krótkim namyśle zabrała też z drewnianej szkatułki tysiąc feniksów i kilka papierów przewozowych de luxe, które wystarczyło tylko wypełnić, a które uprawniały do przejazdu na jedną z wybranych planet Zapomnianych Światów. Sama co prawda, żeby nie rzucać się w oczy wolała podróżować w luku bagażowym, ale papiery mogły być doskonałą kartą przetargową w razie czego. Wszystko schowała i cicho wymknęła się, niezauważalnie przemykając do doków. Miała szczęście, przemykając po dachach podsłuchała, że za kilka minut odlatuje statek, który raz w tygodniu zawozi potrzebne towary do jej rodzinnego domu na Daree. Schowała się wśród bagaży czekając na start [...]


~~***~~


Po dwóch dniach spokojnego marszu, późnym popołudniem zatrzymali się nieopodal Lasu Przeklętych.
Odpocznijmy porządnie, bo jutro czeka nas ciężka przepraw przez las – Cerweganom zeskoczył zwinnie z konia i zaczął ściągać juki.
Ja rozpalę ogień, a potem razem z Ami przyrządzimy coś do jedzenia – Moranda przeciągnęła się mocno. Kiedy konie pasły się niedaleko, cała grupka skupiła się wkoło ogniska. Nad paleniskiem wisiał kociołek z potrawką z królika.
Najedzmy się dzisiaj ciepłego, bo w lesie to tylko suchy prowiant – machnął głowa w stron gęstych drzew Uhlih.
Dlaczego Las nazywa się Przeklęty? – spytał mag odbierając z rąk Morandy miskę z jedzeniem.
W tym lesie działa potężna prastara magia – zaczął zaklinacz Derlin.
I rządzi się swoimi prawami. Bywa pomocna i pozwala odnaleźć drogę zagubionym, karmi i daje schronienie potrzebującym, ale potrafi zamącić w głowie i odbierać zmysły, pozacierać ścieżki, zadusić korzeniami czy pędami, otruć smakowicie wyglądającym owocem. Do tego zamieszkują tu stworzenia, których nie znajdziesz nigdzie więcej.
To prawda, strasznie dużo istot błąka się tu po śmierci. Rycerze Mroku Cienia tu przechodzą swoją inicjację po skończonej nauce. Z grupy Albruna tylko on przeżył – powiedział Kvanndil – ja sam ledwo wyszedłem cało ze starcia z drzewem, chciało mnie zadusić korzeniami jak spałem.
– Trzeba było nie palić ogniska z jego gałęzi –
burknął Albrun.
Trzeba było – westchnął drugi Rycerz.
Nagle dało się słyszeć charakterystyczne elektryczne trzeszczenie. Dźwięk taki wywoływało otwarcie się portalu.
To gdzieś nie daleko – szepnął Uhlih – chwytając za swój łuk.
Dosłownie chwile potem, jakieś z dwadzieścia sążni dalej otworzył się portal i wyjechał z niego jeździec. Ale widać było, że ma straszny problem z wierzchowcem. Tamten rwał się strasznie, stawał dęba i toczył pianę z pyska. Jeździec w ostatniej chwili zeskoczył z konia, wyciągnął z przewieszonej przez plecy pochwy miecz i już miał się zamachnąć na rozwścieczone zwierzę, kiedy Albrun wykorzystując teleportację dopadł mężczyzny z furia w oczach i przewracając go na ziemię wycharczał
– Zarżnę cię, skurwysynu!

...


Było jeszcze prawie ciemno kiedy Ami obudziła się, z przekonaniem, że jest obserwowana. Przetarła zaspane oczy i rozejrzała się po śpiących towarzyszach. Uczucie zagrożenia potęgowało się z każdą chwilą. Wstała i przeszła kilka kroków w stronę gdzie otworzył się portal. Nie było go już prawie widać. Czarna mgła leniwie obejmowała go swoimi ramionami. Jak zmysłowa kochanka pieściła, głaskała, wypuszczała i znów zamykała w swych objęciach. Potem stała się bardziej porywcza, gwałtowna, zapalczywa i chciwa, aż w końcu połknęła go całkowicie. Przez chwilę zwolniła i kotłowała się powoli, by po chwili ruszyć w stronę Kapłanki. Dziewczyna ocknęła się i biegnąc w stronę towarzyszy zaczęła krzyczeć.
Wstawajcie! Mgła zbliża się w naszą stronę – krzyczała i co chwilę odwracała się za siebie – Wstawajcie, musimy uciekać!–
Głos Ami obudził śpiących. Nikt nie zadawał zbędnych pytań , wstawali i pakowali się w pośpiechu.
Mamy jednego konia mniej!– krzyknęła Morana – weź mojego rzuciła w stronę wojownika, ja pojadę z Kvaandilem – mówiąc to wskoczyła za plecy Rycerza i objęła go mocno.
Czy ona nadciąga teraz szybciej czy mi się wydaje – czarodziej mocował się z klamrą popręgu i co chwilę patrzył na czarne kłębowisko.
Na prawdę chcesz to teraz sprawdzać! – ryknął Cerweganom – do lasu , prędko!
– Jeśli nas dopadnie to nie mamy szans!
– Derlin wrzasnął pędząc co koń wyskoczy.
Cała grupa jechała jak szalona w stronę lasu, ale ten zdawał się oddalać zamiast przybliżać.
Co jest kurwa! – zaklął drugi wojownik.
Prawie nas ma! – Uhil, stanął w strzemionach ,żeby lepiej widzieć kotłującą się nie opodal nich czarną ścianę. W głowach wszystkich dało się słyszeć głos Kapłanki.
Otworzyłam portal do lasu, jest przed nami, ale nie wiem gdzie wylądujemy. Jedźcie za Albrunem. – Dziewiątka jeźdźców w ostatniej chwili przejechała przez portal nim ten się zatrzasnął. Mgła zawrzała jakby z wściekłości i zawróciła.

...


Ktoś nas obserwuje – Cerweganom powiedział do współtowarzyszy.
Tak i to od dłuższego czasu – Derlin rzucał ukradkowe spojrzenia na boki – czuję, że jest ich dużo ale nic nie widzę, psia jucha – zdenerwował się.
Może zatrzymamy się i poszukamy jakichś śladów, tak nigdy reszty nie znajdziemy, nawet nie wiemy w którą stronę mamy jechać – Mag przetarł zmęczone oczy.
A to właśnie wiemy. Kierujemy się na północny wschód do Gor. Jak nam ścieżka nie zniknie, to dotrzemy tam za cztery dni prosto jak po klindze. Prawda Albrunie? – Derlin popatrzył na Rycerza. Ten tylko skinął głową. Przez te wszystkie lata mieszkania z Ami, nauczył ją jak się wspinać, jak szukać śladów, jak znaleźć pożywienie i wodę, gdzie się schronić. Umiała o siebie zadbać, ale martwił się, że w tym lesie to nie będzie takie proste. Wyrzucał sobie, że nie oddał swojego konia drugiemu wojownikowi i nie pojechał z Kapłanką. Z zamyślenia wyrwał go wrzask wojownika. Cerweganom został ściągnięty z konia przez pnącze, które oplotło się wkoło jego kostki i teraz jak wąż pięło się coraz wyżej. Nie wiadomo skąd następne zielsko przypełzło i zabrało się za prawą rękę Feline. Ten rzucał się po ziemi i próbował jakoś się wyswobodzić ale bez rezultatu. Zaklinacz stał zupełnie bezużytecznie.
Potrafię zaklinać bestie ale to…to jest jakaś... roślina – krzyczał. Mag próbował czaru ognia , żeby unieszkodliwić pędy, ale bał się, że poparzy towarzysza. Wyciągnął zza paska wąski sztylet i zaczął ją ciąć. Ta, jakby w odpowiedzi mocniej ścisnęła ofiarę i nowe odrosty nad pełzły i zaczęły owijać się wokół ciała Cerweganoma. Albrum rzucił się na ratunek i swoimi ostrymi biramami ciął jedną z właśnie owijających się łodyg, ta odpadła a Rycerz ryknął do Maga
Pal to!! Pal jak leci!!
I tak przez dobrych kilkanaście minut Albrun ciął, przecinał, odrzynał i rwał kolejne odnogi, a czarodziej palił je ogniem pilnując żeby nie trafić w wojownika. Zaklinacz złapał swój nóż i zaczął się szamotać z witką, która zaczęła się zakręcać niepostrzeżenie w koło grubego karku wojownika. Mężczyzna charczał i wywracał oczami, gdy ta zaciskała się coraz bardziej.
Co za ustrojstwo jakieś, puść go paskudo – Derlin ciął, haratał i kaleczył roślinę sapiąc przy tym okropnie. Przestały pojawiać się nowe odrosty a te które jeszcze oplatały swoją ofiarę albo zostały podcinane albo same się wycofywały jakby wiedziały, że ta bitwę przegrały. Kiedy było po wszystkim czterech mężczyzn siedziało ciężko dysząc i ocierając pot z czoła. Feline kaszlał i spluwał ledwo łapiąc oddech.
I tyle by było z naszej prostej drogi do Gor – warknął Rycerz

~~***~~


Z cyklu “ Księgi nie spisane”.


Czarne, ciężkie deszczowe chmury zawisły nad ziemią i zdawać by się mogło, że czekają tylko na odpowiedni moment, by dać upust swoim emocjom. Odległy grom i pojedyncze błyskawice zwiastowały piękne widowisko, jakie szykuje natura. Czarodziejka stała na balkonie i spod przymrużonych powiek spoglądała w niebo. Lekki jeszcze wiatr delikatnie i zmysłowo gładził jej długie, proste włosy koloru starej miedzi. Obejmował delikatnymi palcami jej odsłonięte ramiona i muskał bose stopy, pieszczotliwie i delikatnie. Uwielbiała to napięcie przed burzą, oczekiwanie na czyhający chaos i zamęt, który obiecywał spłukanie i oczyszczenie świata ze złych emocji i z obłudy, która ostatnio prym wiodła w jej życiu. Oślepiająca błyskawica i jednocześnie ogłuszający grzmot rozdarły grafitowe niebo na pół. Wiatr z delikatnego zalotnika przerodził się w jednej chwili w napastliwego kochanka, który swym zniecierpliwieniem porywał wszystko to czego mógł dosięgnąć. Elfka uśmiechnęła się lekko i weszła do środka swojej pracowni. Delikatnym skinieniem dłoni zapaliła lampy, porozstawiane po komnacie. Te jak posłuszne sługi rozpaliły się delikatnym, ciepłym blaskiem, rzucającym długie i spokojne cienie na regały z książkami i na blat roboczy wielkiego kamiennego stołu, zajmującego centralną część pomieszczenia. Czarodziejka obchodząc stół dookoła muskała palcami jego nierówną krawędź, rozkoszując się jego fakturą i chłodem. Kiedy się zatrzymała, jeszcze raz dość niechętnie spojrzała na leżącą starą, pożółkłą księgę. Od dłuższego już czasu próbowała odczytać jedno interesujące ją zaklęcie. Manusktypt był bardzo zniszczony i poplamiony. Miejscami litery stały się prawie nieczytelne, zamazane i roztarte jakby od częstego przesuwania po nich palcem. Błyskawice i grzmoty kolejno to przeplatały się ze sobą to tworzyły idealny duet w akompaniamencie wycia wiatru, który z każdą chwilą przybierał na sile. Wreszcie natura dała upust swojej potędze. Deszcz lunął z taką siłą jakby chciał w jednej chwili zatopić cały świat. Kobieta patrzyła jak za hipnotyzowana na ścianę deszczu, chłonąc zapach jedyny w swoim rodzaju, który pojawiał się tylko i wyłącznie przy tak destrukcyjnych wyładowaniach i ogromnej ilości wody. Ocknęła się dopiero kiedy kolejny mocny podmuch wiatru przyniósł mgiełkę lodowatych kropelek, które zachłannie oblepiły gołą skórę i przywarły do ubrania. Rzuciła jeszcze krótkie spojrzenie na zapis i jednym ruchem ręki zatrzasnęła księgę. Wyszła na balkon. Z twarzą zwrócona w stronę niszczycielskiej natury, chłonęła całą sobą błyskawice i grzmoty, poddawała się chłostaniu wichru, który próbował zerwać z niej szaty, wsłuchiwała w deszcz i próbowała zrozumieć jego mowę. Utożsamiała się z każdym gromem, każdą błyskawicą i porywem niszczycielskiego wiatru. Stojąc tak była jak huragan, jak orkan, jak sztorm, jak nawałnica. Wszystkie emocje które skrzętnie skrywała wybuchły w niej nie pohamowaną rządzą, teraz była wreszcie jednością z samą sobą i z naturą. Kiedy burza spuściła na tonie, grzmoty cichły i tylko nieliczne już błyskawice przeszywały nocne niebo, elfka wspięła się na kamienną balustradę. Spojrzała w dół. Wieża w której znajdowała się jej pracownia stała na uboczu miasta i górowała nad resztą budynków. W dole widziała tylko czarniejące w mroku gęstwiny drzew. Odwróciła się od świata tyłem , rozłożyła ręce i zamknęła oczy. Z ostatnim odległym już grzmotem rzuciła się w dół szepcząc przeczytaną formułę. Zanim dotknęła pierwszych liści nie było w niej już nic z kobiety. Nad koronami drzew wzbijał się czarny lśniący kruk z łatwością łapiący w skrzydła wiatr, powoli, bez wysiłku i zupełnie naturalnie, ostatnia myśl przeleciała przez umysł….wolność.

Siedział na gałęzi i czyścił sobie pióra. Wybrał jedną z wyższych daglezji, które rosły koło opuszczonej wierzy na uboczu miasta. Coś go ewidentnie do niej przyciągało. Robił co prawda dłuższe loty do innych siedzib ludzkich, a nawet raz wybrał się nad morze, gdzie spędził długie i piękne dni. Ale zawsze go jednak ciągnęło z powrotem w te okolice. Przekrzywił łebek patrząc ciekawie na kamienny balkon. Nigdy nie widział tam żadnego człowieka. Rozpostarł skrzydła, jakby chciał się przeciągnąć, potem złożył je nagle i poleciał w dół. Kiedy zbliżał się niebezpiecznie blisko koron innych drzew rozłożył skrzydła ponownie i złapawszy w nie wiatr, wzniósł się kołysany powiewami do góry. Zakręcił zgrabnie na lewym skrzydle i niespiesznie skierował się w stronę budowli. Wylądował miękko na balustradzie, potem zeskoczył niżej. Rozejrzał się ciekawie, po kamiennych płytach i powolutku podszedł do otwartych drzwi. Kiedy tylko przekroczył ich próg, porozstawiane w pomieszczeniu lampy rozżarzyły się delikatnie i nieśmiało, jakby chciały się upewnić czy na pewno im wolno. Wszędzie walały się zeschnięte liście nawiane przez wiatr, gdzieniegdzie leżały kartki zżółkłego pergaminu. Ptak podfrunął na kamienny blat i przysiadł na nim nieruchomo. Leżały na nim różnego rodzaju utensylia przydatne za równo magowi jak i alchemikowi. Kruk krocząc powoli wymijał lejki i bagietki, moździerze i tłuczki. Przeszedł obok wagi i porozkładanych odważników, minął słoje z różną zawartością. W centralnej części stołu, leżała bardzo stara i powycierana księga w skórzanej oprawie. Ptak zatrzymał się przed nią i zaczął się jej przyglądać. W małym umyśle pojawiały się to znikały obrazy kobiety, stojącej na balkonie podczas burzy. Piękna i blada twarz, długie mokre od deszczu włosy, gołe ramiona i stopy, ręce rozłożone na bok. Uczucie spadania i usta szepczące zaklęcie…Lampy w pomieszczeniu rozbłysły jasnym i jaskrawym blaskiem, zalewając całe pomieszczenie ciepłym żółto pomarańczowym światłem, potem jakby speszone swoim wybuchem przygasły, zostawiając na ścianach i suficie długie powłóczyste cienie. Wśród tych migotliwych cienie dało się zauważyć skuloną na blacie nagą kobietę. Elfka podniosła głowę i rozejrzała się po izbie. Potem wyciągnęła przed siebie ręce i z niedowierzaniem popatrzyła na swoje dłonie. Chwilę zajęło jej nim zrozumiała, że nie jest już ptakiem, tylko na powrót kobietą. Popatrzyła tęsknie na bezchmurne niebo, potem na leżącą księgę i uśmiechnęła się tajemniczo.

~~***~~


Najlepiej czytać słuchając.

https://www.youtube.com/watch?v=odZJMAy4JKE

Shenarah zatrzymała wierzchowca na niewielkim wzniesieniu. Popatrzyła w dół na rozległe pole bitwy. Opuściła zrezygnowana głowę i zsiadła z konia. Ten szarpnął łbem i cicho zarżał. Ona też to czuła. Obezwładniający odór śmierci unosił się nad doliną.
Ćśśś maleńki, już dobrze…. już dobrze – szeptała uspokajająco głaszcząc delikatnie kasztanka po chrapach. Kiedy zwierzę uspokoiło się wystarczająco, przytuliła swoją głowę do jego pyska i powiedziała cicho.
Zostań tutaj, ja muszę tam zejść… – poklepała go jeszcze po szyi i niespiesznie zaczęła schodzić w dól.
Dolina nie była zbyt duża, z trzech stron otaczał ją las, a ona sama łagodnie opadała do rozległego jeziora. Wyglądała dziwnie, bo na samym jej środku rosło drzewo, a właściwie tylko stało, bo nie było w nim nawet iskierki życia. Suche i powykręcane konary przywodziły na myśl zesztywniałe palce trupa, które zastygły w nienaturalnej pozie. Dziewczyna poprawiła swoją płócienną torbę w której miała bandaże, maści i inne utensylia przydatne w takim miejscu.
Nie była jedyna tutaj, przyjechała jak inni Kapłani, żeby opatrzyć rannych jeśli tacy są. Żeby zadecydować kto pierwszy otrzyma pomoc, a kto musi zaczekać. Szła powoli omijając zabitych i rozglądając się uważnie w poszukiwaniu jeszcze żywych.
Nie było to pierwsze jej pole bitwy. Od kiedy jako nastoletnia dziewczynka, wykazała się na tyle dużą empatią i uzdolnieniami w kierunku leczenia, została zabrana z domu rodzinnego i przekazana do Świątyni The Ageless Dominion. Tam Kapłani i Kapłanki uczyli młode adeptki, jak rozwijać swój dar, jak pogłębić, lub odblokować empatię na tyle, by móc pomagać cierpiącym. Uczyli zarówno zaklęć leczniczych, opatrywania i zszywania ran różnego rodzaju i składania połamanych kości. Dziewczyna przystanęła i rozejrzała się. Przeszła już dobry kawał drogi i jak do tej pory nie znalazła nikogo żywego. Do o koła leżały porozrzucane ciała ludzi, elfów, krasnoludów, hobbitów , orków i koni. Nienaturalne pozy i zastygłe na twarzach emocje, zgrozy, przerażenia, niedowierzania i zdziwienia, a czasami nawet ulgi. Patrzyła na powyginane tarcze, połamane piki i wyszczerbione miecze, na poodcinane części ciała i morze krwi, a wszędzie unosił się zapach śmierci, metaliczny, cierpki, drażniący i duszący. Odbierał radość, chęć do życia i działania, odbierał wolę przetrwania i zimnymi jak lód mackami oplątywał serce i cało, ciągnąc na dno rozpaczy i cierpienia.
Kapłanka wiedziała już, że nikt tu nie przeżył, nie było kogo leczyć, nie było komu pomagać, wszędzie leżały tylko cielesne skorupy i nic więcej. Jedyne co można tu było zrobić to wszystkich pochować, w jednym miejscu, w jednej mogile.
Shenarah podeszła wolno do martwego drzewa, zamknęła oczy i pozwoliła żeby łzy spływały swobodnie po jej policzkach, w dół i dalej wsiąkając w suche, wystające korzenie. Odwróciła się do pnia plecami i rozłożyła szeroko ręce, dłonie skierowała w stronę nieba, poruszając prawie niezauważalnie samymi tylko palcami.
Ziemia zadrżała delikatnie, mrowienie objęło całą dolinę, każdą pędź poplamionej krwią ziemi, każde źdźbło niestratowanej trawy. W miejscach gdzie leżały ciała, gleba zaczęła się rozstępować, tworząc w całej niecce pęknięcia niczym otwarte rany. Ziemia pochłaniała każde nieżyjące stworzenie, przyjmowała z wielkim szacunkiem i miłością, w głąb siebie. Kiedy już nic nie pozostało na powierzchni, ziemia zamknęła się cicho. Kapłanka odwróciła się z powrotem w stronę drzewa i położyła obie dłonie na pniu. Pieszcząc palcami suchą korę przesuwała ręce to w górę to w dół.
Najpierw korzenie ściemniały i odzyskały zdrowy wygląd. Potem kora zaczęła nabierać brązowego koloru, drzewo od dołu, aż po same końcówki gałęzi zaczęło budzić się do życia. Korona drzewa wypuszczała nowe listki i pędy, mieniąc się wszystkimi odcieniami zieleni. Kiedy Przemiana się dokonała, Kapłanka ponownie odwróciła się, uklękła i położyła dłonie na ziemi. Wszędzie tam gdzie jeszcze przed chwilą leżały ciała poległych rozkwitały niebieskie drobne kwiaty niezapominajek, składając hołd wszystkim zabitym w tej bezsensownej i niepotrzebnej bitwie.


« Poprzedni profil Następny profil »

Lista graczy | Osiągnięcia | Generator imion | Generator nazw miast | Generator rzutu kością

© 2024 Vallheru based on Vallheru Engine | Regulamin | Polityka prywatności